Strona:Ozimina.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swoje, idź!... Wszystko samo się wyniszczy, samo wypiele...«
A gdy się od tych słów jak od przekleństwa oburącz zasłoni i podniesie wzrok — ujrzy hyenę u trumny, szkieletem prawie widnym, jakby popielną próchnicą tylko przysypanym i jej głuche zamącone oczy cmentarnego wejrzenia.



Szła ślepa wciąż, te zielonawe wybłyski szakalich ślepi widząca jeno naokół. Póki w tych krowodach wśród ćmy tajemnic nieprzejrzanej nie ujrzy ludzi jak cieni, zszeptujących się ze sobą z cicha; potem gromady ich całe, wreszcie tłum wielki jak chmurę. A w rozchwiei głów, dla wzroku w plamy zatartych, w morzu twarzy niewidnych — gdzieś, hen, jak świeca jasna: Wandy oblicze blade. Lecz oto przed te tłumy wyskoczy on z karabinem w ręku. »Mam jeden!« — krzyknie. A którzy bliżej sarkną wzgardliwie, tłum za nimi szumi, jak morze. Te groźne pomruki i rozchwieje gromady, powietrze skier i płomieni pełne rozdarły przed nią wszystkie tumany uczuć w jasność zachwytu: — wyrzuciły się ramiona ku górze i zaklaskały ręce szalone.
A oni sarkną.
»W śmierć ty nas owczą, na zatracenie!« 
»Kolejno pójdziecie: ,jako te kamienie, jeden za drugim...’ Też ja wam wprost jakby z książki: wedle wieszcza czynię, — rzucił im z pogardą.«
»Za kamieni kupę?«  ...
»Ku czemu was matki rodziły, nie wiedzą pewno same«