Strona:Ozimina.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ków truty, i ród jej własny... I ja ległem przy jej ognisku po dwudziestu latach wielkiego znużenia. Nękiem obcej krwi ołowianej lat dwadzieścia truty, tu między nimi innej obcości jad chłonę. I tak między dwoma duchami obczyzny za młodą swą duszą wstecz patrzę, młode me siły swoim ludziom oddałem doszczętnie, młode nieuczucie na hańbę posłali w odwdzięce. Sam ja!... czekający wciąż.
»Na co?!«
»Na krew «, — ozwie się przed nimi.
W tej chmurze ciemnej, w korowodach wśród oćmy nieprzejrzanej zbłąkała się rychło, zgubiwszy ich głosy przed sobą. I wziął ją lęk samotności przed ciemnemi drogi w tumanie. Więc klękła bezradnie, cała w sobie stulona, twarzą w ramionach ukryta.
Aż póki nie poczuje na sobie potrącań gwałtownych i nie rzuci się obejmować kolan starca, chyląc głowę i czoło ku ziemi.
»Nie o tobie ja!« — mruczy starzec nad nią, — nie o tobie przecie! Na twą młodą głowę zmąconemi oczami patrzę, a gromady ich całe widzę. Nad każdą — wszystkie do łez krwawych opłakiwać będą, a wśród wszystkich — każda mi niczem. Bo śmierć, obojętności matka, nie nad dolą tam czyjąś, a nad duszy wspólnej przyszłością dumać mi każe... Nie czepiaj mi się ręki! — patrz zła w pokurczu niedołęstwa jak starość każda... I dokąd mnie wleczesz... Kędyć szaleństwo ciągnie? i jaż to niby prowadzę? W tył powloką, i podobnież ja wieść będę. A mnie te wasze w «tył« i »naprzód« w jedno błędne koło się zamykają wokół trumny mojej... Daj niech spocznę na niej... Idź w przeznaczenie