Strona:Ozimina.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z taką siłą, że stają się dla oczu rojem cieni, błąkających się cicho w oćmie pokoju.
Zaś tam, na dywanie, skąd się wzrok dotychczas oderwać nie dał i ledwie dłonią przysłonić pozwolił, tam pode drzwiami — leży Woyda tej chwili: wystarczy może tylko rękę opuścić, aby ujrzeć powalonego kłąbem w skurczu zatrucia. A wokół tego miejsca strzyga się snuje: krew, z ust jego wązką strugą płynącą, niucha strzyga zwiewnymi chrapy, tą twarzą popielną i złotym wybłyskiem okrągłych oczu: dopada i trzepie się bezszelestnie — z cichym, mysim piskiem nietoperza.
A gdy to widzi wyobraźnia, szyję skręciło znów nagle, każąc się obzierać na ten czarnoszklisty łeb i gały w nim białe: patrzeć czujnie w oczekiwaniu jednego słowa, które hakiem czepiło się wyobraźni.
Widzi najwyraźniej: poruszają się oto szerokie, krwią odęte wargi, — czerwony pysk wyciska z kukły to słowo czarnoksięskie:
Abrakax!...
Wysiłek śmiechu nad sobą za to urojenie przeszedł natychmiat w chichot szarpany i urwał w spazmie krótkim, stłumionym w poduszkach.
Cisza nocy stała się jak struna głucho dudniąca, uderzana biciem jej serca, a zakończona tłumionym przyjękiem oddechu i wypraszalnym bełkotem, rzucanym w noc, milczącą jak przepaść. Opadła głowa na poduszkach, w tył się jakoś osunęła na sprężonej szyi, omotała, blada, włosów nieładem: z szeroko rozchylonych ust wyrzucało się spiekłe tchnienie gorączki, ołowiane ciężary położyły się na