Strona:Ozimina.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oczach, potem zlewało czoło. Nad głową uśpioną rozpostarł lęk czarny swe trzepoczące skrzydła.
Niebawem wszystko zgłuchło wokół niej jeszcze bardziej, jakby kto zaparł cicho ostatnie wrota jawy.



Ujrzy się przy ognisku: zatulona, drżąca, jakby z pod słoty i szarugi wielkiej tu się przedarła — przez te dymy gęste naokół, z których wysuwają się kołem wązkie mordy i żarzą bezlikiem ślepia krągłe w zielonawych rozbłyskach. Ogień, dziwnie mocny na tle tej nocy dymnej, łopoce się w purpurowych płacht rozdarciu i trzaska wciąż od tego roju ciem i nietoperzy, co się wtrzepują w niego bez końca.
Widzi Lenę tuż obok: ciałem gołą, ledwie włosów płowych wiechą na karku przysłoniętą: grzeje w blasku czerwonym boki tłuste, o skórze lśniącej i jak na bębnie opiętej; waży w dłoniach piersi, czy rychło zwisać poczną; pluska się po udach dłonią ciepłą, jak gdyby powiedzieć chciała: »to jest jedyna prawda nasza!«  ... Naprzeciw, przez rozwiew płomieni co chwila widny, leży brat jej: wyciąga ramiona ciężkie, zagrzewa przed ogniem kułaki bronzowe, ziewnie przeraźliwie i powala się na grzbiet, jak ten niedźwiedź w klatce zanudzony... Tuż obok zebrał się wązko w garb wielki nad kijami dziad Leny: grzeje przy ogniu członki chude, śmiercią stygnące i kiwa głową, jak zegar wahadłem: niemy, głuchy, ślepy... Oto wcho-