Strona:Ozimina.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W zalęknieniu instynktów stawała przed nią właściwa tajemnica życia: zagadka samej siebie.
I ogarnęła ją po raz trzeci już tutaj niesamowita trwoga przed złem, zatajonem w myślach i czuciach. Jakby za każdem słowem, śmiechem i porywem wśród tych ludzi, za każdym oddechem wśród nich zaczerpniętym przybywało tego niepokoju. Zaś to, co mówił baron, — nie przypominaż się to, mimo wszystko, mrowiem niepewności? nie wiedzież hardą żądzą szczęścia w dymne kłęby napół zrozumiałych wzgard i nienawiści dla tego szczęścia wrogów: hyen i szakali, jak ich obzywał?...
Pośród tych tu ludzi z początkowych słów, śmiechów i porywów błahych czyniło się już usypisko ruchome gdzieś ku dołom rwącej lawiny.
A w tem zalęknieniu — Lena, która po swych górnych opowieściach tak rychło u boku męża dręczyła siebie niżącym myśli dopustem, że oto w przechodniego mężczyzny ramionach i gdzieindziej leży: ta Lena wiedźmą wydała jej się w tej chwili. I oto gdy zimne ciało wiedźmy teraz może znów swą służbę sprawuje, coś się od niej ptakiem odrywa, w ponocnego nietoperza wraz zamienia i tu się oto błąka — pod drzwiami — gdzie on skończył... Zaś tamta, druga, z jej dygotem i trzepotaniem się zwichrzonego życia — strzygą jej się wręcz wydała.
Te myśli urojenia, czepiwszy się rozjątrzonej wyobraźni, prawie że zwidem się stawały. Owe ćmy i nietoperze, ktore czaiły się tu jakby po ciemnych kątach na każdą chwilę wyczerpania, zjawiły się znów, — tym razem