Strona:Ozimina.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

»Oto stoi On — Bożek zastoju«! — przypominała znów słowa Leny.
I pomyślało jej się znów, że pod jego to spojrzeniem wypijał Woyda czarę swoją, by się tam oto wnet potem zwalić — u tamtych drzwi!
Wzrok jej wbił się w to miejsce na dywanie, wplątał się w jakieś jego arabeski i nie mógł się z nich wyrwać, trwodze samej na przekór.
A równocześnie odżywała w pamięci ta Woydy opowieść, powtarzana niedawno ustami Leny: o życiu zaklętem w bezruch i fałsz, o serc kobiecych zakłamaniu urocznem. Słuchała tego niby bajki napół znanej o pięknej młodości zaklętej w szklaną trumnę: o tem, że gdy serce kobiety zastygło, cały świat zamarł w bezruchu... Wyciągnęły się wtedy ręce po ten ponętny owoc piękna, usta nazbyt prędko rozgryzły w nim robaka. Bo jakiż to osad został po tem wszystkiem z onej wyobraźni kobiet, która za życie im stała, piękno wysokie roi, a zło w dopuszczeniach myśli wylęga potworne. Oto powracały do pamięci te dyabły, co jak złośliwe małpy powdrapywały się na wieżyce kościołów i wychylają z za każdej wnęki swe złe mordy, by tam, gdzie wieża urywa się, nieba nie dosiągłszy, by tam właśnie...
Otrząsła się grozą.
»Nie sąż to kobiety?« — przyniósł dziwnie błysk przerażenia.
»Najczujniejsze, przeczuwające sumienia życia!« — odwróciła się myśl na wspak przypomnieniem i tych słów Leny.