w zdumieniu, z jakiem spoglądały za chwilę oczy. Na kanapę złożona i nie widząca go przed sobą, miała dziwne wrażenie, że znikł, przepadł nagle, jakby w tych dymnych kłębach nienawiści i wzgardy, w których gubiła się myśl ledwie ocknięta.
Gdy jedno pomyślenie podniosło ją powoli nad poduszki:
»Któreż to było przekleństwo, a które błogosławieństwo? — pytała siebie, przypominając dwa uściski swej głowy.
»I ku czemu?«...
A on wypaliwszy tymczasem papierosa i owładnąwszy rozdrażnieniem chwilowem, stanął nad nią z rękami w kieszeniach i zwieszał cierpko wargę.
— Co to było właściwie? Hę? Jakaś nerwica w dodatku po omdleniu?
Przecierała oczy.
— Ach, pan jest tu?! Tak mi dziwnie, że pana jeszcze widzę.
— Czemuż to pani nie dawała mi się ratować?
— Ratować? — powtórzyła tępo, wciąż jeszcze w omroku jakimś. — Nie wiem.
Wzruszył ramionami.
— Ja odrazu powziąłem tę obawę, że pani nie należy
Strona:Ozimina.djvu/246
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.