Strona:Ozimina.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pozostawiać samej w tym rozstroju, w jaki ją wprowadziła rozmowa z dziadkiem.
Dziwnym jej się wydawał głos ów w tej chwili: że taki naturalny, prosty, rozważny i, choć ostry w dźwięku, to przecie pełen dobrej życzliwości. Przepraszał za swoje uniesienia w niedawnej rozmowie i za jaskrawości sądów o ludziach z pod swego dachu. Uciszał przemawianiem do rozsądku, spokój myślom zalecał.
W tej chwili z oburzeniem już wspominała dzikie urojenia swej wyobraźni. — »Wszakże to on, — myślała teraz, — każąc służbie uprowadzić starego, przepędzał zarazem zmory smutku, beznadziei, śmierci, przeszłości... O szczęściu ludzi żywych on jeden wśród nich tu wszystkich zaprzątał się troską surową i pracowitą. »Instynkty życia«, — wypowiedział z jej własnych czuć prawdą prostą. I darował jej tę prawdę w oczy ufne. Uśmiech, od godzin zapomniany, przez łzy wywabił na tę jego drogę: od warg niecierpliwością rozchylonych ku oczom w czujnej ciekawości zawsze wpół przymkniętym, w tę rysę, drgającą na obliczu: w to znamię życia na policzkach młodych. Rozjaśniał, rozświetlał duszę. Zaś ludzi w przyszłości może niechętnych, zła popełnionego pamiętnych, — szakalami zawczasu obezwał. A odwagę, sił żywotnych dar ślepy, przeciw nim skierował: na walkę o swoje prawa do szczęścia!...
Oto wciąż jeszcze stara się uspokoić rozwagą swoją. Lecz ona już słuchać uważnie przestała: sam ton solidny robił swoje, wprowadzając znów w ten błogi stupor uległości. — »A jednak, — pomyślała jeszcze, — jedyne to