Strona:Ozimina.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— »Wszystko samo się niszczy, samo się piele — wyrwało się jej z ust w przypomnieniu nagłem.« 
— Co pani?...
— »Wszystko, co nie jest ofiarą, lub...« 
W porę pochwycił ją wpół, zanim osunęła się ciężko na ziemię.
Bezradny, nie mając wody pod ręką, próbował niżyć jej głowę, by docucić tak wywołanem uderzeniem krwi. Poderwał w ramiona: zwisła mu w nich właśnie, jak ta łodyga złamana. Przez pół tem docuconą, doniósł, dociągnął za próg, gdzie na tacy murzyna stał dzban i czarka. Przerzucił na jedno ramię, drugą ręką nalał wody i przytknął do ust.
W ramieniu jego leżąca rozchyliła powieki i spojrzała na czarkę z obłędnem przerażeniem w oczach.
»Woyda pił!« — krzyknęła myślą.
Dzwoniła zębami w szkło i zacięła wraz usta w kurczowym zacisku szczęk. Rozpaczliwy, szamocący się upór był w popłochu tych oczu i nieprzytomnych wybłyskach nienawiści.
»Dyabła sakrament!...« 
Naciskiem ciemienia podawał głowę i wciskał zrąb czarki między zęby. Zadzwoniły dygotem drobnym po raz drugi w szkło. Już nie nienawiść była w oczach, lecz stężenie lęku błagalne.
Wyczerpał ostatek cierpliwości. Brutalnie mocnym naciskiem policzków pod uchem rozchylił szczęki zwarte i wlał całą zawartość czarki. Krótki krzyk jej stłumił bełkot w ustach.
A płomień zgrozy na źrenicach rozwiał się rychło