Strona:Ozimina.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ślizki w tem swojem tragicznem niedołęstwie wobec najbłahszej sprawy życiowej, gdzie trzeba choć za grosz mieć woli. Poprostu nabawiałem się jakiejś niedobrej monomanii z pasyi do tego człowieka. Przybył mi nowy strażnik szczęścia mego. Miał wpływ idealistyczny na siostrzaną duszę mojej żony... Proszę pomyśleć tylko: taki dziad! brat taki! — i jeszcze tamten! Takie czuwanie hyen idealistycznych i te ślepia szakali nad cudzą radością życia; nad źródłem jego sprawności, dzielności czynu: — oto jest polskie szczęście!
Patrzała na niego rozszerzonemi w koło oczami: »Co to ma znaczyć?!«...
Twarz barona była w tej chwili znów biała jak płótno, wązkie wargi nikły w zacisku.
— O, gdyby ten Woyda nie był na tyle dowcipny i nie przeniósł się dobrowolnie na samo »tabu« ideału...
— Ach Boże, — i ten także!
— Któż tu mu jeszcze winszował tego kroku?
— Dziadek.
— E?... — baron stał przez chwilę z otwartemi ustami.
Rychło jednak zoryentował się i w tem.
— Kochają się bardzo hyeny wszystkie! I te nie stanowią wyjątku. Nad trupim gnatem ideału nie pożywione pożerają się wzajemnie. Wytwarza to tak zwaną atmosferę... — baron parsknął w kułak wetknięty między baki, — duchowego życia w tej... ph!... metroplii ideałów.
I twarz odęła mu się wzgardą bezmierną: rozłaziły się baki.
W przerażeniu i stropieniu ufności nagłem przestała