Strona:Ozimina.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wydało się, że wszystkie te rozszeptane kobiety kosztowały wszak najsłodszych owoców życia. A ledwo tamci wszyscy od stołu wstali... Powrócił znów ten gwałtowny otrząś chłodu, który starczył za wspomnienia tamtej jednej chwili... Utajone krople marzenia o rozkoszy były w tej zabawie ludzi po salonach i przy stołach biesiadnych. Lecz tam oto, w Leny alkowie, przed puchowym ołtarzem jej białego ciała — domieszane jest już do rozkoszy zażycia coś więcej: bo wino ducha, tutaj zaprzepaszczonego! Dawniej słyszana opowieść o samobójstwie Woydy stanęła jej upiornie przed oczami.
Uchyliwszy drzwi najbliższych, wydała krótki krzyk i rzuciła się w tył.
Tam w głębi na tle portyery stał on z swą twarzą czarną i białopołyskliwemi ślepiami, — on, który wówczas podawał było Woydzie truciznę, on, który dziś tu patrzał na jej grzech.
»To jest ten bożek pokoju, ...zastoju — pomyślało jej się nagle, — któremu Lena radziła szyderczo składać objaty«.
Szarpnąwszy drzwi najbliższe, dostała się do biblioteki, skąd ją niedawno zabrała była Lena do siebie. Światło poranka, jakie przez rozchylone okna padało tu, sprawiło, że uczuła się znowuż, jak ten nietoperz zabłąkany w słońce, w którym dyszy oto i zipie całe gnuśne zło nocy zatajone po czuciach, myślach, przypomnieniach i wyobraźni...
A gdy wstąpiła w tę smugę światła pod oknem otrząsła się w jego cieple od stóp do głowy, sama w tej chwili, jak ta zmora ocknięta. Z dłońmi na oczach osunęła się na ko-