Strona:Ozimina.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I jęła chodzić nagle po pokoju; zrazu ociężale, przelewnie, jak gołąb; potem stawał się jej krok miękkim na dywanie, szukającym rytmu, nerwowym i czujnym, jak u kota.
— Co?! — Zatrzymała się nagle, jakby przerażona wibracyą swych wyobrażeń, czy też jego zapatrzeniem się badawczem.
— Ni — ic, — odpowiadał przeciągle. Ja nic nie mówiłem.
— I czemu pan tak na mnie patrzy? Nie, — ja nie chcę! — kaprysiła, otrząsając z siebie jego spojrzenie. — Czy ja co powiedziałam? A może co złego? — Pan tylko ze mnie wyciąga...
— Liszkę. Policzki ma panna Nina jak jabłka.
W nagłym opadzie w nieufność co do siebie powróciła smętnie pod lustro, do kominka. Jakaś chusteczka, tegoż wodnego koloru co i bluzka, znalazła się w dłoni, potem między dłonią a zębami, w upartem widocznie postanowieniu nie obcierania oczu. Czego on od niej chce?
Dopiero kiedy ujął ją za rękę, wlało w nią to ufność do siebie, a wraz z nią i zaczepność.
— Niech mi pan lepiej zapnie rękawiczki, — mówiła obrażona, wyciągając ramię w tył, by nie widzieć go na oczy.
Ale jemu splątały się rychło palce; zapiął krzywo, krzywe rozpiął i rozchylił szczelinę rękawiczek aż po za łokieć. A gdy spiżowej zwartości i chłodu ciała dotknęły jego wargi, ramię wydłużyło się niewolnie: mięśnie same prężyły się pod pocałunkiem.