Strona:Ozimina.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

okazyę. Nagle podrzuciło mu się ramię. I przybił jak kułakiem twardym słowem rosyjskiem:
Wajnà!
A gdy usiadł, wydał się wszystkim zupełnie innym człowiekiem. Inaczej spoglądała na niego i służba: stojąc opodal, wyciągała się mimowoli w strunę. Pułkownik tymczasem z surowym marsem twarzy gonił przypomnienie jakiejś tu twarzy, która najbardziej zaniepokojonem wejrzeniem zatrzymała się na nim przed chwilą, już kilkakrotnie tego wieczora mignęła mu przed oczami ta głowa. Wstrzepnął palcami: przypomniał.
I począł zaglądać za ten wazon, z za którego wychyliła się niedawno głowa Niny. Bolesław bladł pod tem czającem się wejrzeniem i przygryzał wargi.
— Pan w moim pułku służył, — ha? — Nas panie wzywają pierwszych. Jutro wyruszyć już wypadnie.
Odpowiedział mu kobiecy okrzyk przerażenia, a po chwili z innych piersi cichsze łez tłumionych zachlupanie krótkie.
Bolesław uśmiechał się jakby nieprzytomny, — nie odpowiadał nic.
Brzydki nieład zapanował tymczasem przy stole wśród gorączkowych rozmów i przekrzykiwań się grup dalekich. Już i telefon dzwonił na pokojach, przynosząc z którejś redakcyi szczegóły wieści. Stateczniejsi panowie chrząchali niecierpliwie, spoglądając na miejsce stołu naczelne, aby im wreszcie wstać pozwolono. Lecz czyje spojrzenie tam się skierowało, ten milkł natychmiast. Niebawem nowa