Strona:Ostoja - Szkice i obrazki.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W dziesięć lat potem, ciągnąc parokonną bryczeczką po nędznej litewskiej drodze, zbliżałem się ku granicy Białorusi, to jest tam, gdzie złe się kończy, a gorsze zaczyna. Drobny deszczyk jesienny, zwany u nas kapuśniaczkiem, nie wiadomo dla czego, pruszył przez dzień cały. Pod wieczór, otrzymawszy zasiłek z ciemnych chmur, co się snuły po całym horyzoncie, zaczął kropić śmielej, wiatr skierował go prosto w oczy mnie, woźnicy i biednym szkapom, które we dwie tylko dwoje oczu posiadały i to w niezbyt pożądanym stanie. Zmrok nasunął się wcześniej, niżby należały. Szkapy wlokły się noga za nogą, miesząc rzadkie błoto, postępowały z rezygnacyą, czasem tylko strzygły uszami, albo gdy błoto na grzbiet się dostało, próbowały zetrzeć je ogonem; były to jedyne buntownicze oznaki przeciw przeznaczeniu. Furman, zdrowy malec, łat dwudziestu, w kożuchu i siermiędze, z czapką nasuniętą na uszy, opuścił ręce na kolana, bicz zatknął w róg bryczki; zgarbiony, z brodą zasuniętą za kołnierz, spozierał obojętnie na błotnistą drogę; nie miał zamiaru zachęcać szkap do pośpiechu, widział, że to byłoby daremnem, a może przyśpieszony ruch nie odpowiadał jego usposobieniu. Jeżeli zdawało się, że która targnęła naprzód, on nie podnosząc głowy, mruczał coś pod nosem:
— No, czego rwiesz się, czego?... Zdążysz!... nie narwała się jeszcze!
Szkapa wracała do miarowego kroku, a chłopak jeszcze głębiej zasuwał brodę za kołnierz. Cóż miałem począć w obec tych istot, tak doskonałe pogodzonych z losem? Podawałem projekt malcowi, żeby spróbował popędzić. Zwrócił się do mnie uśmiechnięty:
— Można byłoby, tylo co konie iść nie chcą — odrzekł, spojrzał na bicz, potem na grzbiety końskie. Zajedziem — dodał zrezygnowany.
Mieliśmy przed sobą dobre sześć mil drogi, to jest lekko licząc, dwanaście godzin jazdy litewskim truchtem.