Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzu, siląc się do ruchu, czekając, co będzie. Nic nie było. Lecz zaledwie przystanął w końcu kurytarza, przeciwległym od tego, w którym stał żołnierz, gdy rozległ się nowy zgrzyt złowieszczy.
— Hrrr, hrrr, hrrr!
Przejęty nieopisaną trwogą klucznik wydał głuchy krzyk z piersi i rzucił się co tchu biedz w przeciwległy koniec kurytarza, ku żołnierzowi, kiedy coś tam porządkował w swej tornistrze. Po jego okrzyku harczenie natychmiast ustało.
— Sły... słyszeliście? — pytał bez tchu Sporysz żołnierza.
— Co takiego? — rzekł obojętnie żołnierz, zwracając ku niemu twarz.
— Jakto co takiego? Chybaście nie słyszeli?
— Com miał słyszeć? Nie słyszałem nic.
— A... a... to... wiecie, takie... harczenie?
— Harczenie?
Żołnierz wytrzeszczonemi oczyma wypatrzył się na Sporysza jak na człowieka nie spełna rozumu.
— Ależ dopiero co... przed chwilą... ot tak: hrrr, hrrr, hrrr!... — ledwie dysząc, bez związku tłumaczył Sporysz.
— Dobrze, dobrze, będę pilnował — rzekł żołnierz, by zakończyć dyskusyę, oczywiście doszedłszy do wniosku, że klucznik jest trochę ponad miary zakropiony.
Tej nocy jednak harczenie już się nie powtórzyło i żołnierz, który nie spał noc całą, nic dosłyszeć nie mógł. Nie dziw więc, że klął Sporysza w duchu na czem świat stoi, a rano w raporcie dosolił mu twierdząc, że był pijany, że alarmował straż nadaremnie