Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i przerzynał jednę za drugą żywe nici, które łączyły Sporysza z życiem i światem.
Niby robak podgryzał on korzonki jego duchowej istoty. Teraz, gdy nie można go było zamknąć w kaźni, dać do kazienki lub zasadzić do pracy w „labatorni“, gdy stał się niewidzialnym i nieuchwytnym, potęga jego wzrosła niezmiernie i wszelki opór przeciw niej był daremny.
Mimo to słowa drugiego klucznika mignęły dla Sporysza jak słaby promyk nadziei. A, tamten nie słyszał w nocy nic! Może i ja nie usłyszę! Może to wczorajsze było przecież złudzeniem, pochodziło z gorączki i niewyspania! Ale w duszy coś szeptało mu, że nadzieja to złudna, że straszny gość znowu go w nocy nawiedzi, znowu da mu się posłyszeć. Jeżeli Pantałacha jego tylko obrał sobie za cel, to co ma się dawać słyszeć komu innemu?
Podczas wieczornego obchodu po kaźniach Sporysz znienacka jakoś rzucił wzrokiem na Prokopa i aż zadrżał z przestrachu.
Twarz idyoty była okropną, miała tak dziki, na pół krwiożerczy, na pół przestraszony wyraz, że klucznikowi aż mróz przeszedł po ciele. Przypomniał sobie gadkę ludową, że dzieci i zwierzęta widzą nieraz duchów wtedy, kiedy dorośli ludzie nie widzą nic. Miałżeby Prokop?... Ale nie, nie, to być nie może! Mimo to klucznik nie miał odwagi ani słówka przemówić do Prokopa, wyleciał z kaźni jak oparzony i ledwie mógł drzącemi rękami pozamykać kłódki i rygle.
Skończywszy obchód chodził jakiś czas po kuryta-