Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to nie ulżyło sumieniu Sporyszowemu, gdy jakiś głos szepnął mu, że on przecież nie wiedział o tem, iż w owym nieszczęsnym guldenie kryje się piłka. Nie w tem też leży jego główna wina, że się okazał dobrodusznym, ale w tem, że bezpośrednio potem okazał się tak głupio i bezcelowo okrutnym. O, bo przypomina on sobie, że myśl o możliwej próbie ucieczki Pantałachy mignęła w jego głowie zaraz w pierwszej chwili, kiedy przez sen posłyszał cienkie harczenie piłki, przecinającej sztaby żelazne. Trzeba było w tej chwili pomyśleć o tej rzeczy po ludzku, powiedzieć do siebie: no cóż, próbuj, bo położenie twoje rzeczywiście jest okropne. Ja ci przeszkadzać nie będę. Mógł zasnąć spokojnie, twardo, i nie słyszeć nic tak samo jak nie słyszał żołnierz. Nawet ów stuk w kominie i w kaźni Pantałachy mógł wytłómaczyć żołnierzowi jako coś zwykłego i niewinnego — i Pantałacha miałby dość czasu do ucieczki. A gdyby się rano wykryła była jego ucieczka, to klucznikowi i wartującemu żołnierzowi prócz drobnych nieprzyjemności byłoby się nic nie stało. Ale za to Sporysz nie miałby na sumieniu śmierci człowieka!
I to jakiego człowieka! Złodziej, złodziej — powiedzą wszyscy, wzruszając ramionami. Sporyszowi nie pozostało nawet tej pociechy. Zanadto głęboko wejrzał on w duszę tego człowieka, by się nie przekonać, że pod grubą warstwą zepsucia kryły się w jego duszy złote żyłki szlachetnych i ludzkich uczuć, silnej woli i energii. Im dłużej rozmyślał Sporysz, tem więcej imponowało mu w Pantałasze przedewszystkiem owo chorobliwe, egzaltowane pragnienie swobody, ów