Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bosej i zamorusanej dziatwy przez groblę Pełczyńskiego stawu i rozsypała się po krzakach okrywających przeciwległe wzgórza.
Ożyły wzgórza od częstych krzyków, nawoływań i przekleństw, które bardzo nienaturalnie brzmiały w dziecięcych nieraz ustach. Ale cóż, ulica jest także pewnego rodzaju szkołą, gdzie ton i słownik jest dla wszystkich jednakowy i obowiązkowy.
— Władku! Naczku! — wołał Stefko, wdrapawszy się już na szczyt pagórka, z którego mógł swobodnie obejrzeć sąsiednie pola.
Władek i Naczek byli już przy nim.
— A więc wiecie już, dokąd macie iść?
— Wiemy, wiemy!
— A uważajcie dobrze! Tam i kukurydza jest!
— I kukurydzy nałamiemy.
— Tylko trzeba dobrze szpanować, bo w kukurydzy może żłob kymać[1], żeby was nie zaścignął.
— Nie bój się, nic nam się nie stanie! — zawołali bracia i pobrawszy się za ręce, puścili się cwałem z góry na pole.
— A wiecie, dokąd potem iść — wołał za nimi Stefko.
— Wiemy, wiemy! Do wóleckiego lasku! — wołali w odpowiedzi chłopcy i wkrótce schowali się w grządkach zasadzonych wysoką kukurydzą. Jak w wodę wpadli w gąszcz sutej, szeleszczącej zieleni.

Stefko długo spoglądał z góry, czy nie dojrzy ja-

  1. Trzeba dobrze pilnować, bo w kukurydzy może chłop leżeć.