Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiego ich śladu, ale nadaremnie. A przecież pole zasadzone kukurydzą wcale nie było tak obszerne, bo wynosiło zaledwie dziesięć grządek. Za kukurydzą szła dopiero szersza połać kartofli.
— Gdzie się te odmieńce podziać mogły? — mruczał sam do siebie Stefko, usiłując nadaremnie swemi oczyma z odległości przeniknąć gąszcz kukurydzy.
— I co tam tak długo robią? Czemu kartofli nie kopią?
Ale w tej chwili przerwał pasmo swych pytań i aż w dłonie klasnął ze zdziwienia. Na przeciwległym końcu kartoflanej połaci z pośród wysokich rządków i napoły zeschłych badyli mignęła mu czarna, krótko ostrzyżona głowa jednego z braci.
— Widzisz ich! buchackie dusze — zawołał Stefko pełen zdziwienia. — Ja myślał, że oni jeszcze w kukurydzy, a oni już całe kartofle splądrowali! No, nie chciałbym ja słuchać tego, co żłob[1] powie, gdy na swej niwie zobaczy ślady ich roboty!
Lecz w tej chwili pasmo rozmyślań Stefkowych jeszcze raz przerwane zostało wcale niespodziewanym sposobem. Z pośród kukurydzy wychyliła się potężna, barczysta postać właściciela i odcięła braciom odwrót. Za późno już było się chować, gdyż właściciel krzyknął do pracujących w oddali robotników:
— Trzymaj! Łapaj złodziei!
— Trzymaj! Łapaj! — rozległo się naraz z różnych stron.

— A tuście mi, ptaszki! — zaryczał właściciel,

  1. Chłop.