Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czarownica rzeczywiście zaraz przecedziła — pewnie, że dziś jeszcze sprzedawać będzie.
— To stara czarownica! — rozległy się dokoła krzyki dziatwy. — Taż to choroba nie mleko!
— Owa! nie bójcie się — odrzekł mitygując Władek. — Wie ona, co robić. Mleko jeszcze raz przegotuje, zmięsza z czystem pół na pół, i nikt ani pozna, że się w niem chore kocię ugotowało.
Całą kompanię niezmiernie ubawiło to opowiadanie. Śród głośnych śmiechów i żartów ruszyli wszyscy pod dowództwem Stefka ku cytadeli, powtarzając między sobą na różne sposoby i z różnymi dodatkami Władkową powieść o kocięciu i jego oryginalnem leczeniu. Tylko autorowie tego wesołego opowiadania, Władek i Naczek, nie brali udziału w powszechnej wesołości. Szli oni na czele towarzystwa, po obu stronach Stefka, pilnie słuchając planu kampanii, jaki tenże na dziś ułożył i w którym im ważne role przypadały w udziale.
— Wiesz co, Władku — mówił Stefko, nachylając się na prawo — ty pójdziesz o tam na kartofle. A ty Naczku — tu Stefko, nachylił się na lewo — pójdziesz na brukiew.
— Nie — odrzekli obaj w jeden głos — my pójdziemy obadwa razem.
— Ale w takim razie zostaniemy bez brukwi! — zawołał Stefko.
— Bierz dyabli brukiew. Kartofle starsze od brukwi. A kiedy ci się tak chce brukwi, to idź sam albo poślij kogo innego.
— Kogo tu posłać, kiedy to wszystko taki dro-