Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łem Andrusia w Starej Soli, kazał ci się kłaniać. Służy u księdza. Mówił, że jak wysłuży rok, to się do nas dowie.
Andruś ten, był to biedny sierota, któremu się spodobała Maryńcia, mimo jej kalectwa. Rodzice wiedzieli o tem. Andruś służąc w pobliżu, często bywał u nich i rozmawiał z dziewczyną, nie chciał się jednak żenić, dopóki nie „wyjdzie z klas“, t. j. nie będzie wolnym od poboru wojskowego i nie zasłuży sobie przynajmniej tyle pieniędzy, by starczyło na dokupienie kawałka gruntu lub bodaj pary koni i woza, z którymiby mógł rozpocząć zarobek furmański.
Maryńcia czekała na niego z upragnieniem, którego siłę i trwałość zrozumieć może tylko więzień i kaleka. Nowy zarobek, tak niespodzianie i obficie dostarczony im przez Hawę, oskrzydlił jej nadzieje. Biedna dziewczyna co rana i co wieczora gorąco modliła się do Boga za tego nieznanego, a tak wspaniałomyślnego dobroczyńcę. Modliła się za niego i cała rodzina. Młody, zdrowy i do ciężkiej pracy zdolny mężczyzna w chacie zamieszkałej przez samych inwalidów był skarbem nieocenionym, wniósłby nowe życie, nową nadzieję we wszystkich. Młodsze siostry już z góry cieszyły się szczęściem Maryńci, które było dla nich niejako zadatkiem własnego ich szczęścia. Czepce jedne po drugich schodziły z krosien, rosły jak na drożdżach, i tym głowom, które je kiedyś nosić miały, pewnie nigdy nie przyśnią się nawet owe ciche, tęczowe nadzieje, marzenia, obawy i modlitwy, jakie towarzyszyły każdemu splotowi tych delikatnych nitek, każdemu węzełkowi i każdemu misternie związanemu oczku.