Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bój się Boga, człowiecze, co też ty wygadujesz! — zawołała stara, żegnając się pobożnie, ale zarzutów żadnych przeciw żydkowi już nie podnosiła.
Niezwłocznie też cała rodzina Staromiejskich zasiadła do krosienek. Cały tydzień szła robota, jak na maszynie. Wszyscy siedzieli nie rozginając grzbietów, nie dosypiając nocy, zaledwie znajdując parę chwil czasu no obiad i kolację. Jedyną zabawą ich przy tej żmudnej robocie były pieśni i rozmowy. Dziewczęta spiewały i wylewały w pieśniach swą zbolałą tęsknotę do życia, do uciech młodości, do tego wrzącego wiru, który kręcił się i pienił tam po za ich oknami, a od którego one były na zawsze wyłączone, jak suche gałązki, wyrzucone falą daleko na brzeg i pruchniejące na suchym źwirze. Stary zaś jak dziecko snuł różowe plany.
— Nie bójcie się dzieci — mawiał. — Jakoś to Bóg da, będzie i na naszej ulicy praźnik. Czekajcie tylko! Tego tygodnia zarobimy osiem reńskich, na drugi tydzień osiem, co tygodnia osiem, Chryste Jezu! Ileż to na rok wyniesie! Pięćdziesiąt tygodni po osiem reńskich toć to całe cztery setki. A nam na życie i na wszystkie potrzeby i jedna setka, przy tem co u siebie mamy, wystarczy. To trzy setki będziemy mogli odłożyć do skrzyni, rozumiecie, dzieci. A co wtenczas będzie, Maryńciu, ha — mrugał zwracając się do najstarszej córki.
Dziewczyna nic nie odpowiadała, tylko oblewała się cała rumieńcem i pochylała głowę nad krosnami, pracując ze zdwojoną szybkością.
— No, no, nie potrzebujesz się wstydzić, wiem ja co tam u ciebie na sercu. A wiesz, kiedyś to spotka-