Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak rozmyślając w duchu idę, wlokąc za sobą utrudzone nogi, idę przez wieś złakami, w ślad za Chomą i patrzę tylko, kędy mię powiedzie.
— Hou! — rzekł Choma, stanąwszy przed biedną chaciną na samym końcu sioła — tutaj odpoczniem.
— Tutaj, odpoczywać? — krzyknąłem zdumiony. — Chomo, a tobie co się stało? Wszakże to skrajna chata; dokoła pusto i nago, jak w polu, tutaj nas znajdą i schwycą, jak wróbli w sidła.
— Tu musimy odpoczywać! — rzekł znowu Choma chłodno i uparcie. — Nie mam już siły iść dalej!
— Ależ, człowieku, bój się Boga! — krzyknę — leziesz samochcąc w matnię! Co się z tobą dzieje, czy cię rozum opuścił, czy co? Ja tutaj nie będę spoczywał za żadne skarby świata.
— Nie będziesz? Ha, to jak wola, a ja tu odpocznę.
— To chodźże bodaj do tego tam oto stogu, zagrzebiem się w siano. Nie bądźże szalonym człowieku, nie wyzywaj sam nieszczęścia!
— Ja się stąd krokiem nie ruszę! — rzekł znowu twardo Choma i wszedł do chaty.
— Boże mój jedyny — oto mi przyjaciel, to towarzysz szczery! Chce mnie i siebie oddać na rzeź oczywistą. I nie ustąpi od swego, choć giń! Uprze się, jak kozioł rogami. Jezu mój, Jezu, chroń mię od złego i od takiego przyjaciela!
— I cóż tu teraz począć? powiadam sam do siebie. — Przyjdzie mi chyba ginąć samemu. Ech, — myślę znowu — mam ja gdzieindziej przepaść, a Choma gdzieindziej? Lepiej już nam chyba ginąć razem! — I wstąpiłem za Chomą do izby.