Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A co, namyśliłeś się, poszedłeś po rozum do głowy? — pyta Choma kpiąc wyraźnie. Boże mój, on jeszcze wyśmiewa się z mej niedoli!
Chata, do której wstąpiliśmy, była to na pół rozwalona stara klecionka, mieszkanie ślepego dziada żebraka. W lecie tylko przemieszkiwał on tu czasami, zimę przesiadywał w siole, a i latem często całymi tygodniami włóczył się po wsiach za żebranym chlebem. Nie zastaliśmy go zatem w mieszkaniu. Chacina była zamknięta zasuwą, ale Choma otworzył drzwi kawałkiem patyka. W izdebce nic nie było, oprócz kilku torb, dziadowskiej palicy, czapki pozeszywanej z mnóstwa łatek i kilku jeszcze innych łachmanów.
Patrząc na to wszystko dziwiłem się, dlaczego to mój Choma tak się cieszy i biega jak szalony po izbie.
— Hej, Semenie — mówi do mnie — ty, jak widzę, drzwi zasunąłeś! Nie zasuwaj, ale i owszem odchyl je trochę, tutaj duszno.
Jezusie mój miły, ten człowiek, jak się patrzy, rozum postradał!
— Otwórz drzwi i odchyl je na roścież, słyszysz? — huknął na mnie.
Cóż było robić! Musiałem usłuchać szalonego.
— Rozbieraj się i kładź się spać, trzeba ci spocząć, bo w nocy ani na włos nie zmrużym oka.
Osłupiałem na te słowa, wytrzeszczyłem oczy, sam nie wiedząc, co się ze mną dzieje.
— Hejże, słyszysz niezdaro, rozbieraj się i śpij! Kiedy będzie czas w drogę, obudzę cię.
Na te słowa zakipiało mi w sercu, jak w kotle. Łzy zaświeciły mi w oczach.