Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczęścia. Trzymaliśmy się też ciągle nadniestrzańskich okolic — moczarów i oczeretów.
A tu naraz mówią nam w jednej wiosce: Uciekajcie w pole, żandarmi z dwóch stron nadchodzą, przeszukują oczerety, wyłowią was, jak ryby w saku. Doloż nieszczęśliwa, gdzie się tu podziać? O ukryciu się we wsi niema i mowy; uciekać w pole, znaczyłoby to samochcąc leźć w ręce żandarmów: bo pola nagie, lasku ani potoku nie widać dokoła; przychwycą, jak amen w pacierzu, chybabyśmy mieli zajęcze nogi, albo chybabyśmy się w mysią norę skryli.
— Chomo, przyjdzie nam tu zginąć pono, mówię — opuściwszy ręce. Nie spaliśmy już trzy noce, zmęczeni, zmordowani, ledwie dyszymy. Nie mamy siły ruszyć krokiem, a cóż dopiero uciekać po polu.
— Wiesz co — rzekł naraz Choma. — Pójdź za mną.
— Dokąd?
— Nie pytaj, chodź, jeżeli nie chcesz zginąć jak ruda mysz.
Znałem gorącą naturę Chomy, nie rzekłszy więc ani słowa, wysilam się i idę. Po drodze myślę sobie: Boże mój i to ma być przyjaciel, towarzysz szczery! Prowadzi mię niewiadomo dokąd i słówkiem nie piśnie, nie pocieszy, nie poradzi. Hej świecie mój jasny, dolo nieszczęśliwa!
Prawda, że dotychczas nieraz stawał mi Choma w ciężkiej przygodzie, ratował mię, nie zważając na własne niebezpieczeństwo; no, ależ i ja nie opuszczałem go w żadnej potrzebie — słuchałem go we wszystkiem jak ojca.
I teraz nie spieram się zgoła, ale dążę w ślad za nim.