jaki dziewoję ból zamroczy.
Śród jednej komnaty,
w lekarstw zbiór bogaty
zaopatrzonej należycie,
każe dziewoi zdjąć okrycie,
każe jej ściągnąć suknie z ciała!
Jak ta się pracy tej oddała!
W szwie je rozdarła na dwa pasy,
i tak stanęła, pełna krasy
w swojej nagości: nie zaboli
wstyd ją — to wszystko panu gwoli.
Gdy mistrz tak patrzał na to dziecię,
pomyślał sobie, że na świecie
byłoby sprawą wielce trudną
znaleść kobietę równie cudną.
Litość nad dziewką uczuł w łonie,
duch mu i serce w bolu tonie;
lecz ona trwogi wolną była.
I tuż przed sobą zobaczyła
w środku komnaty stół nielada.
Na nim na rozkaz mistrza siada;
ten ją skrępował na te męki
i wziął natychmiast nóż do ręki,
obok leżący, wyostrzony,
do takich celów przeznaczony,
długi, szeroki; w mistrza chęci
było, by krajał jeszcze cięciéj,
bo gdy już miała zginąć marnie,
znieść z własnej woli te męczarnie,
chciał jej tę straszną śmierć złagodzić,
litością koniec jej osłodzić.
W komnacie też osełka leży;
niebawem mistrz ją w ręku dzierzy
i ów błyszczący nóż niezwłocznie
powoli na niej ostrzyć pocznie.
Lecz to ostrzenie w ciszy
tej chwili wżdyć usłyszy
biedny ów Henryk, co ze łzami
tuż pod komnaty stanął drzwiami,
pełen żałości i rozpaczy,
że już swej dziewki nie zobaczy.
I tak wciąż szuka, tak się biedzi,
czy jakiej dziurki nie wyśledzi,
aż tam, gdzie ściany się stykały,
znalazł nareszcie otwór mały,
a przez rozłamek, przez szczelinę
związaną ujrzał wnet dziewczynę.
Kształt jej postaci tak uroczy!
I zawisł na niej swemi oczy,
gdy tak leżała przed nim, naga.
I nowa zdjęła go odwaga:
inna mu w sercu myśl się rodzi,
inna otucha w niego wchodzi,
czuł, że miał dotąd złe zamysły,
które od razu się rozprysły,
natomiast duszę wypełniła
czystszej dobroci nowa siła.
Patrząc na piękną tę dziewczynę,
wyrzuca sobie wielką winę:
„azaż szaleństwa się nie jąłeś,
gdy żyć choć jeden dzień pragnąłeś
samemu Bogu na przekorę?
Bóg ma nas w pieczy w każdą porę.
Nie wiesz-li, o co ty się kusisz?
przez to, że raz już umrzeć musisz,
chcesz dobrowolnie los nędzarzy,
którym za karę Bóg cię darzy,
rzucić, do końca miast go znosić?
któż może-ć prawdę tę wygłosić,
któż ci na pewno dzisiaj powie,
że ta śmierć dziecka da ci zdrowie?
Dźwigaj, co-ć Stwórca dał na drogę;
patrzeć na dziecka śmierć nie mogę!“
I nie długo w myśli szuka,
tylko do drzwi wręcz zapuka:
„wpuść mnie“ — prosi. — Mistrz zawoła:
„już nie pora, już nie zdoła
drzwi otworzyć moja ręka“.
„Mistrzu!“ — znowu Henryk stęka —
„Słuchaj słów mych, zwróć się do mnie“.
„Panie! mówię wam niezłomnie,
nim się skończy, nie otworzę“.
„O nie, mistrzu, być nie może!
Otwórz przedtem!“ „Mów przez ścianę“.
„Nie! to sprawy wam nieznane“.
I mistrz otworzył drzwi świetlicy;
wszedł biedny Henryk w swej tęsknicy,
Strona:Obraz literatury powszechnej tom I.djvu/466
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
— 452 —