Zrywa się wewnątrz burza — żywioł rozhukany
Wstrząśnioną nagłym szturmem wypycha powierzchnię;
Pęka skorupa ziemska — a z strasznym wybuchem
Otwierają się głębie przepaści bezdennych.
Każdy głos, który zdala nie dosięga ucha,
Rozchodzi się w powietrzu: trafi-li na opór,
Na twarde ciało, wraca łudzącym odgłosem,
Powtarzając te same wyrazy i zgłoski.
Widziałem takie miejsce, gdzie sześć i siedm razy
Wiernie jedna je skała oddawała drugiej;
Wszystkie brzmiały na podziw głośno i wyraźnie.
Zdumiony wieśniak mniema, że w takiem ustroniu
Nimfy i kozionogie mieszkają Satyry;
Słyszy Faunów rozmowy, śmiechy i igraszki,
Przerywające nocy poważnej milczenie;
Zdaje mu się, że uchem omamionem łowi
Słodkie śpiewy i tony czarujących fletni,
Po których samo czucie biegłe wodzi palce;
To samo powtarza się w każdej okolicy,
Gdzie z półzwierzęcą głową Pan[1] w wieńcu sosnowym
Dmie śpiewnemi wargami w piszczałkę ze trzciny.
By nigdzie gajom wiejskich nie zabrakło pieśni.
Doszedł niezdrowy upał do cekropskich[2] krańców,
Ogałacając drogi i miasto z mieszkańców
Z nim Pomór od egipskiej przychodzący strony,
Przeminąwszy powietrza przestwór niezmierzony,
Spadł na kraj Pandjona[3]. Odtąd całą zgrają
Ludzie chorób i śmierci ofiarą się stają.
Naprzód mieli z gorąca głowę ociężałą
I oko ich zaćmione krwią zaczerwieniało.
Od cierpienia wnętrznego pociło się gardło
W szyi przejście dla głosu mnóstwo ran zaparło.
Język, ten tłómacz duszy, stanął jak z kamienia
I był szorstki w dotknięciu, trudny do ruszenia.
Gdy przez piersi do serca doszedł już ból srogi,
Wszystkie wówczas żywotne zamknęły się drogi,
Z ust szło tchnienie tak przykre, tak odrażające,
Jakie wydają zwłoki na polu gnijące.