W samym już progu śmierci zarazem zgnuśniała
Dawna moc ich umysłu, dawna dzielność ciała.
Bólom niedozniesienia towarzyszył stale
Niepokój i z jękami pomieszane żale
I częsta w nocy czkawka, która męcząc żyły,
Nadwerężała członki, osłabiała siły.
Już zbytniego upału nikt wstrzymać nie zdoła,
Gdy piecze wnętrznym ogniem sam wierzchołek czoła.
Ból nie dawał spoczynku; martwe legły ciała,
A nauka lekarska z trwogą przemawiała.
Noce dla nieszczęśliwych wlokły się jak wieki;
Wzrok im pałał, nie mogli przymrużyć powieki.
Blizkość zgonu rozliczne znaki zwiastowały:
Umysł mieli od trwogi i smutku zwątpiały,
Brew ponurą, wzrok dziki, lód w dotknięciu ręki,
Brzmiały im ciągle w uszach niespokojne dźwięki,
Po szyi i po barkach pot lał się strumieniem,
Spluwali ślinę z żółcią z trudnem odetchnieniem,
Ledwie kaszlem dobytą z chropawej gardzieli,
Drgały im w ręku żyły, sami nawet drżeli,
Od stóp szło zwolna zimno aż na łono całe,
Zatkane nozdrza, oczy wklęsłe, podsiniałe,
Skórę mieli na czole trwardą, wyprężoną,
Aż legli wśród męczarni śmiercią niezmożoną.
Od początku choroby ledwie do jej końca,
Ośm albo dziewięć razy widzieli blask słońca.
1. Żyjmy, kochajmy, moja Lesbio miła;
Mniejsza o zrzędę surowej starości,
Słońce zachodzi i wstaje w światłości,
Nam, gdy pomrzemy, nie będzie świeciło.
Gwiazda żywota noc przejdzie bez końca;
Więc daj całusów tysiąc, sto tysięcy,
Znów drugi tysiąc i stem jeszcze więcej;
Potem znów tysiąc, potem pół tysiąca.