Strona:Noc letnia.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mym przekleństwo! — Obrócił się ku wrogom: pasował się długo, aż zrzucili go pod stopy i przeszli po nim śpiewając mu pieśń jakąś z stron jego ojczystych. — Gdy powstał, inni nadbiegli, a on wyzywał ich jeszcze, aż spieniony, krwawy, znów zacznie się cofać i szukać wyjścia z zamku. — I bił się i tarzał i biegł i padał aż do pierwszych świtu brzasków — wtedy runął ze wschodów miedzianych i stoczył się na podwórzec zamkowy.
Tu go uchwyciły silne ramiona i uniosły daleko aż na stopnie kościoła widzianego o godzinie zmierzchu. — Teraz już bliski wschód słońca — lecz dla młodzieńca nie będzie drugiego poranku na ziemi!
On odzyskał przytomność i w niemej rozpaczy stał na wschodach przed starszym wędrowcem który rzekł ponuro: «Wiem że w innym czasie i na inném miejscu mogłbyś był zajaśnieć bohatyrem — ale środ ciężkiéj próby naznaczonéj ci od losów, nie umiałeś być cnotliwym. — Widoma rzeczywistość przemogła w tobie