Strona:Noc letnia.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wozu — Jak strzała przeleciałeś niesłysząc ich skowyczeń — one przed blaskiem ócz twoich przypadły do ziemi! — Ty już stajesz na równinie — Ognik przyleciał z przyległych trzęsawisk — zaśmiałeś się dziko «na wyścigi ze mną przyjacielu!» on obwinął się na około czapki twojéj i strugą sinego światła oblał ci piersi — oba równéj lekkości i równie znikomi w uścisku bratnim chwilę pędziliście razem — lecz on pierwszy zgasł — Ty znów cały czarny, przez łąki gonisz i zbliżasz się do zamku naddziadów.


A zamek na wzgórzu jaśnieje setnemi ogniami — Ogrody schodzące ku równinie, leżą tak przejrzysto, tak cicho, tak sennie, że zdają się marzyć o szczęściu oblubienicy — nad niemi płynie odgłos weselnéj muzyki — Lotna stopa wodza przylgnęła do murawy — zdało mu się że usłyszał śpiewu po-