Strona:Nikołaj Gogol - Portret.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na los bezpłodnych domysłów o miejscu swego pobytu. Akakij Akakjewicz szedł w wesołym nastroju, nawet pobiegł nagle za jakąś damą, która jak błyskawica przemknęła obok i której każda część ciała pełna była niezwykłej ruchliwości. Jednak powstrzymał się zaraz i poszedł znów spokojnie jak poprzednio, dziwiąc się sam niewytłomaczonemu swemu kłusowaniu. Wkrótce rozciągnęły się przed nim te puste ulice, które są niewesołe w dzień, a tembardziej w nocy. Teraz stały się one jeszcze bardziej głuche i osamotnione; latarnie zaczęły błyskać rzadziej — dawano widać mniej oliwy; ukazały się drewniane domy, parkany; nigdzie ani duszy, skrzył się tylko śnieg na ulicy i czerniały rozpaczliwie niskie chałupki o zawartych wrotach. Zbliżył się do miejsca gdzie ulicę przecinał ogromny plac, z ledwo widocznemi po drugiej stronie domami, ziejący straszną pustką.
W oddali, Bóg wie gdzie, błyskał ogieniek w jakiejś budce, stojącej zda się na skraju świata. Wesołość Akakija Akakjewicza trochę jakoś się zmniejszyła. Wszedł na plac z pewną mimowolną trwogą, jakgdyby serce jego przeczuwało coś niedobrego. Obejrzał się za siebie i na boki — wprost dookoła. „Nie, lepiej nie patrzeć“, pomyślał i szedł zamknąwszy oczy i gdy je otworzył, aby zobaczyć czy blizko do końca placu, ujrzał, że stoją przed nim, przed samym nosem, jacyś ludzie wąsaci — jacy właściwie tego już nie mógł rozróżnić.
Serce zabiło mu w piersi i oczy przysłonił tu-