Strona:Natalia Dzierżkówna - Ela.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— „A uważ-no, koteczku, żeby wam nie było za mało!...“
Taką to była owa najlepsza pod słońcem ciotunia, jak ją zwała Zosia, a pod gościnnym dachem której znalazła się nagle Eliza.
Gdy panny poprawiły na prędce rozrzucone w drodze włosy, a pani Antonina obliczyła wszystkie kufry, paczki i kosze, które do przeznaczonych dla nich pokojów wniesiono, pośpieszyły na werandę, gdzie je oczekiwał stół obficie zastawiony.
Na środku stał bukiet wspaniały, z wielkim ułożony gustem. Przez gęste sploty wina i powojów, tworzących malownicze arkady, przedzierały się promienie słoneczne, kładąc złociste plamy na obrusie i połyskując w szkłach i srebrach zastawy.
— Tak dużo nakryć u cioci! — zawołała żywo Zosia. — Nie jesteśmy ubrane na galowe przyjęcie, moja ciotuchno! Może ciocia w niespodziance jakich pięknych rycerzy ukrywa?...
— A! dziewczętom to zaraz o rycerzach się marzy!... — pogroziła ciocia Zuzia. — Nie, moja Zosieńko, nic z tego; zobaczysz wprawdzie aż dwa mundury o błyszczących guzikach, bo jest tu Stefuś i jego kolega Edzio, którzy zjechali do mnie na wakacye...
— Stefan? To ten wychowaniec cioci — podchwyciła pani Antonina, — ten, którego poezye cioteczka wydała swoim kosztem. Przy-