Strona:Natalia Dzierżkówna - Ela.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I za co pani mię krzywdzi? za co?... — mówił Tarczyński, nie słuchając prawie słów ostatnich, oddany własnym rozmyślaniom. — Ja panią tak kocham, panno Elizo, że oto, jak mię pani widzi, załazbym dla pani ten ueb łozbiw o ścianę!
Tak dobitnie zarazem illustrował gestem chęć przebicia głową muru, czy murem głowy, że Eliza nie wiedziała już, czy się śmiać z jego wybryków, czy gniewać, czy litować? To ostatnie uczucie przeważyło w jej sercu nad innemi; wzięła go za rękę i rzekła serdecznie:
— Dobry panie Wincenty! Ja i tak wierzę, że pan mnie kocha; ale cóżem winna temu, że nie mogę panu tem samem odpłacić?... Życzę panu jak najlepiej i pragnęłabym widzieć pana szczęśliwym.
— A jakże!... — mówił rozżalony. — A jakież to mi może być szczęście bez pani, panno Elizo?...
W tonie jego głosu brzmiało tyle smutku, a zarazem jakiejś dziecinnie szczerej bezradności, że jej się seryo żal zrobiło poczciwego Wicusia.
— Mój Boże, mój Boże!... Jakie to nieszczęście, że to ja się właśnie panu podobałam! — rzekła, zakłopotana jego frasunkiem. — Tyle jest przecież panien tutaj, co tysiąc razy więcej są warte ode mnie!... Bo ja jestem zła i kapryśna. O! nie ma pan pojęcia, jaka czasami bywam nieznośna!...