Strona:Natalia Dzierżkówna - Ela.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ela zamyśliła się chwilę, potem rzekła nagle, patrząc mu prosto w oczy:
— Czy pan rożumie różnicę pomiędzy „kocham“ i „lubię?“
— A pewno, że łozumiem! — odparł. — To co innego, a to co innego.
— Otóż właśnie. A ja chciałabym panu wytłómaczyć wyraźnie, że ja pana bardzo lubię, panie Turczyński, ale to nie jest to, czego trzeba do wspólnego szczęścia... to nie miłość.
— Miwość, płoszę pani, jest z mojej stłony; niech pani mnie tylko tłochę lubi, niech pani mi odłobinkę sprzyja, o nic więcej nie buagam.
— I sprzyjam panu i lubię pana — odparła Ela z jakimś pobłażliwym uśmiechem, jak gdyby mówiła do dziecka, — ale nie trzeba się na mnie gniewać za szczerość; wdzięczną panu jestem ogromnie za okazywaną mi życzliwość, jednakże...
Ale Turczyński, nie czekając końca, za głowę się chwycił oburącz i zaczął latać po pokoju, wołając płaczliwie:
— Niech pani nie mówi... na litość Boską! Jeśli to ma być coś zwego, to wolę nie swyszeć! Nie, nie! za nic w świecie!...
Wyglądał tak komicznie w tem zacietrzewieniu, że Ela nie mogła ukryć uśmiechu.
— Nic tak bardzo złego nie mówię, niech się pan nie przeraża — rzekła spokojnie. — Ale, według mego zdania, prawda, chociażby przykra, sto razy więcej od fałszu jest warta.