Strona:Natalia Dzierżkówna - Ela.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

życie nie wydało jej się tak nędznem, marnem! W przeciwstawieniu z niem cisza śmierci, jako ideał absolutnego spokoju, ów niebyt przedstawiał się jej jako upragniona przystań ukojenia.
Gdy nadeszła oczekiwana chwila odjazdu, oboje starali się zdobyć na wielki spokój.
Mówiono o rzeczach błahych, jakby cisnące się myśli chcąc rozproszyć.
Bolesław wmawiał w siebie, że przecież nie rozstają się na wieczność całą; o Elizie wieści mieć będzie zawsze, a potem... potem...
Ale o przyszłości bał się myśleć teraz. Wyglądał tak, jakby na małą wycieczkę tylko się wybierał.
— Zobaczymy się, panno Elizo!... musimy się zobaczyć niedługo — mówił. — Wpadnę kiedyś do państwa niespodzianie, jak wicher, tam, gdy już będziemy u siebie... Czy mnie pani za drzwi nie wyrzuci?...
Śmiał się i chciał koniecznie na wesołą wpaść nutę, ale mu się to nie udawało.
Widział, że była smutną, cichą i zrezygnowaną.
Wierny powziętemu postanowieniu, nie rzucił ani jednego słowa, któremby związał ją i siebie... tego słowa, którego jej bijące serce z niepokojem oczekiwało... Oczy jego mówiły jednak wyraźnie: moja... moja... moja...
W jej myślach wyryło się głęboko: to on właśnie, on, ten mój, „najmojejszy!“