Strona:Narcyza Żmichowska - Prządki.pdf/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tyś szatanem! — krzyknęłam z przerażeniem i skoczyłam na drugą stronę izby — ale on i tam był przy mnie, z okropnym śmiechem przemówił do mnie w te słowa, które dziś może lepiej pamiętam, niż je rozumiałam wtedy.
— Szatanem? — nie, jeszcze nie zgadłaś, ja tylko brat duszy szatana, z wieczystej ciemności przybyłem do ciebie. Och! Maryo, nie chcę ja dłużej ciebie zwodzić — dumny jestem, a większa mi będzie chwała, gdy czarta czartem pokochasz — i słuchaj, Maryo — powiedziałem sobie, że tak być musi, Maryo, tak będzie, chociażbym miał zapomnieć, że kiedyś w niebie byłem.
Gdy skończył mówić, uczułam jakby dotknięcie ognia na moich ustach, potem w jednej chwili duch zniknął, i nie zdążyłam nawet wznieść ręki, żeby go Krzyżem świętym przeżegnać. Jakiś płomień rozdarł ziemię, gęste chmury jasny księżyc ociemniły — ja, drżąca, sił pozbawiona, uklękłam do modlitwy, chciałam zawołać: »Boże!« — zawołałam: »Czarcie!« — i padłam bez przytomności na ziemię.
Już dawno dzień był, kiedym przyszła do siebie; zrazu nie mogłam wszystkich myśli zebrać, ale przyzwyczajona ręka sięgnęła do Najświętszej Panny wizerunku i liści grobowych — zaraz mi cała rzeźkość wróciła, mogłam wstać, wyjść z chaty.
Kiedy niekiedy wielkie krople deszczu z siwego nieba spadały; ślizką gliniastą ścieżką wdrapałam się aż na wierzchołek pagórka, na którym stał nasz kościół. W kościele nikogo nie zastałam, tylko trumna stała w kaplicy Jezusa Nazareńskiego,