Strona:Narcyza Żmichowska - Prządki.pdf/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Och! co w tem, to dotrzymałam obietnicy.
Gdy zeschły białe lilie, zaszyłam je w czarny szkaplerz i od tego czasu ciągle miałam je na piersiach z maleńkim wizerunkiem Najświętszej Panny, który mi w dzieciństwie jeszcze matka z Częstochowy była przyniosła.
Czasem przychodziła mi wielka ochota, żeby do klasztoru wstąpić: ale już to żal mi było mojego zakątka, już też odstręczały mnie te modlitwy, jakiemiś dziwnemi odmawiane słowy, a do tego wszystkiego czytać nie umiałam; zostałam więc w ojczystej zagrodzie, nuciłam z pamięci »Kiedy ranne wstają zorze« lub coś podobnego i czekałam, rychło Pan Bóg śmierć ześle, do nieba mnie weźmie.
Jednego dnia — była to wigilia świętego Jana — wszystkie dziewczyny z naszej wioski w świątecznych wystąpiły ubiorach. Każda niosła wianek czy z bylicy, czy z ruty, czy z paproci i biegła do rzeki, bo na rzece chłopcy w czółnach już czekali na płynące równianki.
Z tych chłopców smutno przeszedł jeden pod mojem okienkiem.
— Niech będzie Chrystus pochwalony — rzekł do mnie i stanął nieśmiały.
— Po wszystkie wieki wieków — odpowiedziałam, wcale nie zważając na niego.
— Czemu, Maryino, nie wijesz wianeczka?
— Alboż ja taka, jak inne, ciekawa? one się chcą dowiedzieć, czy w tym roku za mąż pójdą, a ja...