Strona:Narcyza Żmichowska - Prządki.pdf/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A ty — przerwał mi biedny chłopiec z żywością — a ty, Maryino?
— A ja wiem, że nie pójdę ani w tym roku, ani w przyszłym, ani nigdy.
— Ha, to już po mojem święcie — rzekł ciszej trochę i spuścił głowę, a mnie się zdawało, że dwie łzy po jagodach mu się stoczyły; — czegóż będę szukał wśród wszystkich wianków na Wiśle, kiedyś żadnego swojemi rękoma nie splotła? Zegnaj z Bogiem, Maryino.
I odszedł powoli, kilka razy zwrócił głowę, myślał, że go przywołam może, lecz ja patrzyłam na lilie z grobu zerwane i powtarzałam sobie:
— Żaden śmiertelnik tych kwiatów nie ruszy, żadnego kochać nie będę — a te słowa znaczyły wtenczas, że tylko Bogu chciałam się oddać.
Wieczorem tegoż samego dnia, tak było piękne niebo i księżyc taki jasny, że mi się nigdy równie cudownym nie zdawał, nawet teraz, gdy jest rzadkim, upragnionym dla moich oczu widokiem.
Już nie wiem, ile czasu przesiedziałam w okienku, goniąc chmury oczami, licząc gwiazdy złociste, gdy wtem zdawało mi się, jak gdyby cień jakiś między mną a księżycem przeleciał. Odwracam się nagle i — ledwo oczom dowierzać mogę, nieznajomy mężczyzna był przy moim boku, na mojem ramieniu wsparł głowę.
Krzyknęłam z przerażenia, gniewem przejęta, chciałam go daleko od siebie odepchnąć — ale nie było nikogo — powietrze, samo powietrze, a w niem ten obraz niezmienny.