Strona:Narcyza Żmichowska - Prządki.pdf/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łam, niż płacząca wierzba na cmentarzu. Ja nie wiem tego — i owszem, przypominam sobie, że to był czas najszczęśliwszy w całem życiu mojem. Prawda jest, nigdy ja się nie śmiałam, ale też nie płakałam nigdy... nawet w kościele na najrzewniejszem kazaniu naszego plebana, nawet na pogrzebie przy trumnie ojca i matki. Bo czegóż ja miałam płakać? Kiedy ksiądz piękną mówił naukę, to mi się zawsze zdawało, że on powtarza tylko moje własne myśli, a sierotą będąc po cnotliwych, bogobojnych rodzicach, według mego sądu, byłabym zgrzeszyła niepotrzebnym żalem. Miałam ja też inną myśl jeszcze w głębi serca, zapewne przyczynę wszystkich moich nieszczęść, myśl dumną, przeciw której nie dosyć osłoniłam i wzmocniłam duszę moją. Oto zdawało mi się, że koniecznie prosto do nieba pójść muszę, że nie dla mnie czyściec i pośmiertna pokuta. Ach! dumą najsnadniej człowiek upada!
Zrywałam powoli wszystkie moje stosunki z tym światem. Nie miałam ani krewnych, ani przyjaciół, ani znajomych prawie. Najwięcej dni schodziło mi samotnie; przędłam, śpiewałam nabożne pieśni albo odwiedzałam cmentarz, na którym ojciec i matka byli pochowani.
Raz nawet całą noc przy ich grobie spędziłam — ja nigdy nie bałam się grobów — całą noc mówiłam pacierze, a kiedy dnieć już poczynało, urwałam dwa kwiaty bielutkiej lilii, która przez moje starania ślicznie się na mogile rodziców przyjęła, na tych kwiatach uroczystą złożyłam przysięgę, że ich się nie tknie ręka śmiertelnika.