Strona:Narcyza Żmichowska - Prządki.pdf/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

głosu jej zabrakło, chciała się cofnąć — wszystkie członki skamieniały.
Wtedy widmo zbliżyło się do niej, a za każdym krokiem kość jego nogi dzwoniła o marmurową posadzkę.
— Zapłać mi łzy moje — rzekł ponuro. W tejże chwili, wszystkie dyamenty, z osad wypadłszy, kroplami wody na ziemię się stoczyły, a było ich tyle, ile gwiazd w noc zimową na niebie jaśnieje, ile kwiatków dziewczyna za sobą rzuciła, ile łez wylał jej ojciec.
Potem w milczeniu szkielet wiął długimi piszczelami białe ramię księżny, odpiął perły — i upadła jedna ręka, wziął drugą, odpiął perły — i upadła druga ręka. Potem aż mu coś strzaszliwie przez otwory oczu zabłyszczało, zgrzytnął zębami, jak do uścisku objął szyję córki, odpiął perły — i spadła piękna głowa niby kawał ołowiu, i tylko złota korona kulnęła się daleko po gładkiej podłodze. Potem wszystkie świece zgasły, ogień z pod ziemi buchnął, a o księżnie, o księciu, o zamku, nikt już z żyjących nie słyszał, bo tak zawsze Pan Bóg złe dzieci karze.
— I cóż w tem strasznego! — odezwał się zwykłą zwrotką szyderczy, trochę stłumiony głos nieznajomej prządki; lecz tym razem, nie czekając, aż kto inny mówić zacznie, ponurym jeszcze zapytała tonem:
— Boicie wy się czarta? — Na takie zagadnienie, tak dziwnym zrobione sposobem, mimowoli dreszcz przeszedł najśmielsze; kowalka niby