Strona:Narcyza Żmichowska - Prządki.pdf/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w dzwony uderzono, jej się zimno i przykro na duszy zrobiło; kiedy niekiedy niby jej coś do ucha szeptało: »Idź się modlić, idź się modlić za ojcowską duszę«, ale ona, nie zważając na to, chciała inaczej smutkowi zaradzić. Poprosiła księcia, który ją zawsze kochał i niczego jej nie odmawiał, żeby sutą wydał ucztę. Tak się też stało, przybyli goście, znowu zabrzmiała muzyka, znowu zaiskrzyło się tysiące świec jarzących, a piękna księżna co najpiękniejsze rzeczy powkładała na siebie. Suknię wzięła błękitną, jak niebo, trzewiczki srebrne, jak chmury, koronę złotą, jak słońce, a na koronie, na sukni i na trzewiczkach tyle było dyamentów, ile gwiazd świeci w pogodną noc zimową, ile kwiateczków rzuciła za sobą, ile łez wylał jej ojciec, a na ręku i na szyi tyle miała kosztownych pereł, ile kropli rosy w letni wieczór spada, ile kroków zrobił, szukając jej biedny starzec, ile uśmiechów od jego zgonu po jej twarzy przebiegło. Oj, bawiła się też, tańczyła wesoło, jak gdyby nigdy nic złego na sumieniu jej nie ciążyło. Zegar bił na ścianie godziny — dziesiątą — jedenastą — nikt nie słyszał, nikt nie myślał o czasie, aż nakoniec i dwunastą uderzył. Nagle, jak gdyby wszystkich odrazu piorun pozabijał. Krzyknęli i ucichli. Och! bo też było czego z przestrachu oniemieć. Z ostatnim dźwiękiem zegaru same drzwi się otworzyły, i wszedł do sali szkielet, na którym kawałki tylko przegniłego ciała wisiały.
— Moja córko! moja córko! — zawołał grobowym głosem i stanął przed księżną.
Księżna zbladła, jak trup, chciała coś mówić —