Strona:Narcyza Żmichowska - Prządki.pdf/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

obłok kurzu zasłonił, że w nim tylko niekiedy migały złote końskie podkowy, a stary żołnierz, jak mógł, pędził za nim na swoim małym czarnym koniku.
Jechali trzy dni i dwie nocy, a trzeciego wieczora wjechali w ogromną puszczę. — Była to taka ogromna puszcza, że ją ledwo przez dziesięć lat, i to ciągle galopem jadąc, można było wzdłuż przejechać. A dokoła ciemne sosny rosły, a nigdzie ogień choćby w najbiedniejszej chałupie nie zaświecił, a dla koni i drobinki trawy nie było, a wieczór zapadał, noc ciemna się zbliżała. Och! wtedy stary żołnierz okropnie się przeląkł i powiedział do królewica:
— Mój panie, mój panie, wróćmy się do domu.
Lecz królewic mu odpowiedział:
— Wróć się ty sam, mój poczciwy żołnierzu, bo gdybym nawet jutro miał tu umrzeć, to dziś już wtył się nie wrócę, a jednak wiesz dobrze, że ja nie chcę umierać.
Żołnierz smutnie spuścił głowę i jechał dalej za królewicem, bo go nie chciał w takiej złej godzinie opuścić. Już dobrze się w puszczę zagłębili, gdy zmęczony a słaby koń żołnierza stanął. Żołnierz zsiadł z niego i piechotą przy królewicu biegł, istnie jak wierny pies przy swoim panu. Aż dopiero królewic, spostrzegłszy to, sam zsiadł z konia i rzekł znowu do sługi:
— Mój poczciwy żołnierzu, weź ty mego konia i moje złoto, a wracaj sam sobie do ojca króla; na co tobie marnie z mojej przyczyny ginąć?
— Panie, panie — odpowiedział żołnierz na