Strona:Narcyza Żmichowska - Prządki.pdf/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wieczoru; zaczynało się o nich mówić koło dziewiątej, kiedy łuczywo dogorywało na kominku, a świeczka w drugim kącie izby ostatnimi połyskami świeciła.
Jak mnie też mogli pozwolić takich baśni słuchać! Och! Bóg widzi nie byłam ja pierzchliwem, rozmazgajonem dzieckiem; właśnie wtedy miałam najwięcej odwagi, kiedy jeszcze w najlepsze powieści o strachach słuchałam, — a jednak wierzyłam w nie całą wiarą dziecięcia, tylko że wiejskiem powietrzem wykarmione ciało, ciągłym ruchem wzmocnione nerwy nie przepuszczały lękliwości do serca. Jeśli kiedy myślałam o słyszanych bajkach, tom zawsze dodawała w duchu: »Ach! gdyby mi się co podobnego zdarzyło!« Teraz już wiele, wiele lat minęło od owych chwil dziecinnego wieku, wiele czasów nad kajetami i książkami przesiedziałam, teraz już nie wierzę w strachy, a nie mam mojej dawnej fizycznej odwagi.
Lecz wracając się do kowalki, ona w pamiętną mi sobotę dwie opowiadała bajki. Naprzód w pierwszej z kolei tak mówiła:
»Był to jeden król bardzo bogaty, miał syna, którego z całej duszy kochał. Dał mu połowę swego królestwa, sto prześlicznych koni, złota pełne skrzynie i kazał mu przywieźć najpiękniejszą księżniczkę za żonę. Ale królewic niczego nie chciał, królewic był blady, smutny, zawsze chodził zamyślony i martwił tem swego ojca. Aż nakoniec jednego razu, nie mogąc wytrzymać, rzucił się do nóg królowi i tak go zaczął prosić:
— Mój ojcze! już mi dałeś wszystko, co mi