Strona:Narcyza Żmichowska - Prządki.pdf/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rebym tu chciała tak wiernie opisać, jak wiernie do dziś dnia w mojej pamięci spoczywa.
Była to sobota — walne zebrało się grono, bo w poniedziałek miał tkacz przyjść po przędziwo, a jeszcze wiele talek do zmotania i do uprzędzenia się zostało. Pani przeznaczyła nagrodę dla najpilniejszej — śliczną czerwoną wstążkę, kwartę orzechów i parę rumianych jabłek, a po wsi kazała ogłosić, żeby wszystkie kobiety, umiejące tylko trzymać wrzeciono i ruszać kołowrotkiem, przyszły do dworu na robotę. Zebrało ich się też niemało; jak komin obsiadły, jak się przy małej świeczce nagromadziły, to aż się ciemno w izbie zrobiło.
Na zwykłem mojem miejscu siedziałam cichuteczko z otwartemi oczyma, bo tylko czekać było trzeba, rychło się zaczną bajki i powieści. Pozwalała mi ich słuchać moja przybrana matka. Och! wiedziała ona dobrze o tem, że z prostych ust wieśniaczki nic tak zdrożnego nie wyjdzie, coby skazić duszę, zepsuć serce dziewczęcia mogło. Czuwała ona i nademną i nad niemi.
Owego więc sobotniego wieczora zwykłą koleją zaczęto od pieśni. Była między dziewuchami Ulina, nie ładna, ale najwięcej umiejąca piosneczek. Ciekawa jestem, jakby mi się teraz jej głos wydał, bo wówczas, to pamiętam, że zawsze z niewymowną słuchałam jej rozkoszą. Ulina też bardzo śpiewać lubiła; jakoś nie był to śpiew wesoły, szczęśliwy, śpiew takiej, co to jej w życiu wszystko się uśmiecha, i owszem, Ulina do wesołych nawet wyrazów rzewnej, przeciągłej używała nuty, ale śpiewała zawsze, w polu nad sierpem schylona,