Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

patrzące. Postała czas jakiś, bacznie mu się przyglądając, aż nagle twarz rękami zasłoniwszy:
— Ja się boję! — krzyknęła i coprędzej wybiegła z sypialni, a nie oparła się aż na drugiej stronie w przykomórku, gdzie Jaś ze swymi dyrektorami się uczył. Na ten raz ksiądz właśnie lekcję z nim odbywał. Hałas nie doszedł jeszcze do tego oddalonego zakątka; ona pierwsza przyszła zwiastować, co się stało.
— Mąż zachorował, niech ksiądz dyrektor będzie tak dobry i pójdzie zobaczyć, coby tam zrobić trzeba.
Ksiądz dyrektor zerwał się natychmiast, wołając:
— Jezus, Marja, Józef! Cóż to takiego być może? Idźmy, idźmy, służę pani dobrodziejce. — Ale ona iść nie chciała.
— Ja się boję, ja się nie znam na tem — rzekła na usprawiedliwienie, i ksiądz ją samą z Jasiem zostawić musiał. Skoro tylko wyszedł, przyciągnęła syna do siebie z twarzą dziwnie rozpłomienioną, bystro patrząc mu w oczy:
— Jasiu — wymówiła półgłosem jeszcze, ale z wielkim naciskiem — doczekamy się.
Tymczasem sprowadzono jakiegoś Żyda eskulapa, który staroście krew puścił, bańki i synapizma poprzystawiał, ale żadnej ulgi nie przyniósł.
Pod wieczór kredencerz zjawił się w przykomórku, gdzie matka ciągle z synem siedziała.
— Jaśnie pan chce się koniecznie widzieć z jaśnie panią, nie może już mówić wyraźnie, ale raz po raz coś zabełkoce, oczyma na krzesło jaśnie pani wskazując.
— Ja się boję, nie pójdę — odpowiedziała tak stanowczo, jak jej się to zapewne od trzynastego roku życia nie zdarzyło.
W innych okolicznościach zausznik pański nie wa-