Strona:Narcyza Żmichowska - Biała róża.pdf/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Biała Róża wzrok swój wlepiła w moje oczy, ale wzrok dziwny, bez stanowczego spojrzenia, ani gniewny, ani pytający; bogaty światłem odbitych z kandelabrów promieni — i nic więcej. Można sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy po tym wzroku spokojnym rzucono mi krótkiemi słowami, które w mej uzasadnionej podejrzliwości jako zaczepną strzałę wziąć mogłam:
— Jednak pani ma dużo odwagi!
— Dużo odwagi? pomyślałam, lekko owym pociskiem draśnięta. Mam dużo odwagi, że z miljonową dziedziczką rozmawiam; tak, prawda, dużo odwagi, a nie pozwalam żartować z siebie... to istotne bohaterstwo.
W tej chwili już nie wątpiłam o szyderczym kierunku ciągnionego ze mnie śledztwa, wezwałam ducha Feluni na ratunek i stanęłam odpornie do walki.
— Z czegóż pani o mojej odwadze wnioskuje? Czy z tego, że się „uczę?“ czy z tego, że mię ludzie obmawiają.
— Z tego, że chociaż obmawiają, pani się uczy.
— Alboż jedno drugiemu co przeszkadza? Gdyby przyszli obmawiać do mego pokoiku, jest podobieństwo, że nie mogłabym zebrać potrzebnej uwagi; lecz kiedy ich nie słyszę, to mi nie zawadzają bynajmniej.
— I pani się nie lęka śmieszności?
— Śmieszności się lękać? dopierożbym ja sobie niepotrzebną pracę zadała! Wszystko jest, lub raczej wszystko nadzwyczaj śmiesznem być może — jak co i dla kogo; jedni się śmieją z ubóstwa, z pracy, z nauki, z religji nawet; drudzy się śmieją z próżności, z pychy, z lenistwa, z braku serca i wyższych dążności. To od gustu zależy; ja właśnie urodziłam się z gustem drugich, nie pierwszych.
— Pani bardzo szczęśliwa!...