Strona:Narcyza Żmichowska - Biała róża.pdf/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

daleko podróżował; mogłabyś jednak wierniejszą mieć pamięć dla wspólnika tylu pustot dziecinnych.
— A więc to pan Cezary? — powtórzyłam radośnie i sama prędko zbliżyłam się do niego, bo on chciał właśnie do mnie się zbliżyć i byłby wyszedł ze swojej framugi, która tak odpowiednią mieszaniną światła i cienia kształtną jego postać obejmowała.
— Witaj panie wędrowcze — rzekłam, nie podając mu jeszcze ręki, ale jak się godziło, lekko czoło uchylając przed tą jego promienną pięknością; i cóż, z dalekich stron pan wracasz?
— Z bardzo dalekich, z najdalszych — odpowiedział, bystro patrząc mi w oczy.
— Któreż to są najdalsze strony? — pytałam śmiało, przetrzymując spojrzenie.
— Te, w których człowiek zaczyna od najsmutniejszej tęsknoty, a kończy na najniedołężniejszych nudach.
— Urbi et orbi, panie Cezary; dla zwidzenia takich okolic bezpotrzebnie w obce kraje wyjeżdżałeś; można było i u nas, choćby w stołecznym Opatowie, zamieszkać!
— Ja też nie wyjeżdżałem dla zwidzenia takich okolic.
— Więc dlaczego? więc poco?
— Matka chciała, żebym przywiózł trochę rozumu, a ja chciałem przywieść sobie trochę szczęścia: jedno i drugie zawiodło, ni ja teraz rozumniejszy, ni szczęśliwszy; tego, czego się tam nauczyłem, tutaj zastosować nie mogę, a to, czego tam pragnąłem...
Chwila dość długa ubiegła, a Cezary myśli swej nie dokończył.
— Tego pan i tutaj nie znajdzie? — dodałam z pytającym przyciskiem.