Strona:Narcyza Żmichowska - Biała róża.pdf/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

goście do nas przyjechali, matka do bawialnego pokoju prosić mię kazała. Witam się z jakąś sąsiadką, sędziną, a ta mi przedstawia trochę na boku, w głębokiej framudze okna, stojącego mężczyznę. Zdumiałam bo to wyobraź sobie nasz bawialny pokój jasno-zielone obicie, a framugi okien powykładane są ciemnem, dość gustownie wyrabianem drzewem; w te ramy, na tło błękitne pogodnego nieba, istnie jak gdyby kto wstawił portret Piotra Aretina; może widziałaś kopję lub sztych przynajmniej tego popiersia, na które młody przyjaciel Tycjanowi wzoru dostarczył? Pamiętasz co to za twarz prześliczna, co za rysy Chrystusowe! ten sam owal nieporównanej czystości, to samo czoło wysokie i otwarte, nos tak idealnie pociągły i bez ostrości delikatny, bez trywjalnego zgrubienia, pełnym pociągiem pędzla uwydatniony; usta nawet zdaje się, że są w wymiarach swoich z jakiegoś świętego oblicza wzięte, i owa cera smagława lecz jasna, i owe włosy tak potoczysto na obie strony głowy spadające, i nawet broda lekko środkiem przedzielona; słowem, szczegół każdy zdaje ci się wypowiadać intencję malarza; przysięgłabyś, że chciał Chrystusa zrobić, a jednak masz ochotę się z nim pokłócić, bo to nie Chrystus, to nie Bóg-człowiek bez grzechu. Gdzież się podziała świętość spojrzenia, gdzie boskość tego czoła? gdzie miłosierdzie i smutek tego uśmiechu? Nie szukaj, Kazimiero, przypominam ci, że to portret jedynie najpiękniejszego z towarzyszy Tycjana Vecelli, a może jest to...
— Cezary, syn mój — tak powiada o nim pani sędzina. — Jakto? nie poznajesz go? pyta znowu, nie odgadując, dlaczego wzrok mój tak długo, tak upornie na przedstawionym spoczywa. — Prawda, żeście się dawno nie widzieli, bo i ty stąd wyjechałaś i on także