Strona:Narcyza Żmichowska - Biała róża.pdf/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łabym jego sercu, a tem wyższego stopnia uwielbieniu mojemu. Na nieszczęście, różne chronologiczne i biograficzne pomyłki pana Adolfa nie są wcale świętą prostotą, tylko są studenckiem niedouczeniem, są wierutnem lenistwem obywatelskiego syna; jakże chcesz, Kazimiero, bym dotrwała w miłości mojej? Krzyżyk daję na drogę szlachetnemu Adolfowi i patrzę z balkonu na Aleje w Warszawie wychodzącego, którą stroną pójdzie sobie; patrzę, jeszcze mi go żal trochę, a wtem na bystrym koniu pędzi jakiś jeździec; składny, istny minotaur z Tezeuszowskich czasów; koń i młodzieniec zrośli się z sobą, koń iskrami zda się pryska, młodzieniec siedzi jak przykuty; postać jego wysmukła, swobodna, ręka niedbale trzyma srebrem wybijaną uzdeczkę, oczy z roztargnieniem błąkają się to po drzewach zielonych, to po sunących na oboczu kapelusikach, aż mój balkon je zatrzymał, i galop konia wolnieje, prosta linja biegu skrzywia się coraz więcej, za chwilkę, będziemy sobie mogli razem w oczy spojrzeć; ja mam właśnie wiązankę chabru w ręku, rzucę ją nieznajomemu na pamiątkę dobrej chwili i miłego wrażenia. Ot, wychyliłam się nawet, ale cóż, Kazimiero? Krzyknęłam okropnie: jakiś chłopiec rzemieślniczy niósł długą deskę na głowie, przez nieostrożność deska po nozdrzach konia uderzyła, kary wspiął się gwałtownie, potem aż przysiadł na tylne nogi w błocie. Dziesięciu innych panów byłby zrzucił ze swego grzbietu, mój nieznajomy doskonale się trzymał, tylko... tylko nieco za mocno szpicrutą trzepnął swego karego i nieco za głośno krzyknął na biednego chłopca:
— A bodajeś... zjadł... ty... — najlżejszym wykrzyknikiem było słowo: „mazgaju“!
Domyślasz się, moja droga, że prędziuteczko uciekłam z balkonu. Potem znowu, pamiętam, było to na wsi;