Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie. Boję się okropnie, by nie spostrzegł.
W tej chwili usłyszeliśmy za sobą lekki szelest. Odwróciłem się mimowoli i krzyknąłem.
Za nami, ciężko oparty o róg chłodnika, stał blady jak płótno, dziko uśmiechnięty Norski... Widział i słyszał wszystko.
Popatrzyliśmy na siebie dziwnie, w milczeniu. Potem on zawrócił chwiejnym krokiem do willi. Długi czas stałem bez słowa na tem samem miejscu, kurczowo ściskając rączkę Adasia. Wreszcie obudził mnie z drętwoty dojmujący krzyk mewy. Otrząsłem się i spojrzawszy zdumiony na wpatrzonego we mnie chłopca, rzekłem:
— Chodźmy!
I wróciliśmy do mieszkania.
Tego wieczora nie było wspólnej kolacyi. Adaś zasnął wcześnie w swym pokoiku. Ryszard usunął się samotnie na prawe skrzydło domu. Zostałem sam w przeznaczonej mi sypialni.
Wstrząśnienia dni ostatnich, zwłaszcza z przed paru godzin, nie dały mi zasnąć. Zgasiwszy lampę, usiadłem w kącie pokoju i paliłem papierosy.
Przez otwarte okno wpadały do wnętrza zielonawe smugi księżyca, sięgając ku mnie wydłużonymi palcami. Z ogrodu wionęły zapachy kwiatów, wibracye woni subtelne, upajające — czasem podniósł się słony oddech morza. Wśród krzaków migotały zwodniczo lucciole, tęskniły wieczorne słowiki...
Przyszła dzika myśl, okropna, by zakraść się tam, za altanę, rozrzucić nieudolny nasyp Adasia i pójść